We wszelkich możliwych wydawnictwach ratownicy górscy przedstawiani są „macho”: albo w śniegu po szyję, albo na sznurku pod helikopterem lub innym sznurku w skale. I te tytuły; „Rycerze Błękitnego Krzyża”, „Czerwone Anioły i Diabły”- to z prasy niemieckiej. W Polskamowi.pl o tym jak wyglądał Sylwester w schronisku na Hali Szrenickiej w latach siedemdziesiątych widziany oczami Mariana Sajnoga, wówczas ratownika – kandydata. (tekst raczej dla dorosłych)

 W zatłoczonych w czasie świąt czy Sylwestra do granic możliwości schroniskach, ratownicy pełnili funkcje nie tylko ratownicze. Byli informatorami, instruktorami, pomagali personelowi w przygotowaniach do sylwestrowego wieczoru, musieli podejmować decyzje często przekraczające ich kompetencje. Wszystko to w ramach tzw. dyżuru społecznego. Byłem ratownikiem-kandydatem, bardzo ciekawym nie tylko samego dyżuru, ale też Sylwestra w schronisku, w górach. Ba, marzyłem o takim powitaniu Nowego Roku. Rzeczywistość przerosła moją wyobraźnię.

Ale po kolei.

Najpierw pogoda – duło jak diabli! Wlokąc się z wyładowanym plecakiem do schroniska „podholowałem” przy okazji okutaną postać, z torbą w jednym ręku i nartami pod pachą. Postać, jak się potem okazało, była lekarką, która na skutek miłosnych rozczarowań, za namową koleżanki postanowiła Sylwestra spędzić w górach.

Schronisko stoi na rozległej hali. Kiedy wyjdzie się z lasu przy silnym wietrze to dojście do schroniska staje wyzwaniem. Nie zdążyłem wysapać z siebie tego marszu, kiedy sympatyczna recepcjonistka „zapowiedziała” wypadek w schronisku.

Na półpiętrze leżał nieprzytomny mężczyzna z raną głowy. Potknął się na ostatnim schodku i przywalił w kaloryfer. Był oczywiście „pod wpływem”, zresztą „pod wpływem” nie były tylko dwa wielkie schroniskowe kocury, i na razie – JA!. Dwa inne zespoły ratowników były na trasach, zatem transport ofiary schroniskowej przypadł mnie.

Opisywanie całej tej transportowej przygody byłoby zbyt nudne. Najciekawsze z tego było to, że w czasie oczekiwania na karetkę poszkodowany otworzył oczy ; ” a gdzie jest k… moja tetetka? „.

Potem dodał, ” ale mi czerep na……”, i udał się w emigrację wewnętrzną.

Na szczęście przyjechała karetka, oddałem człowieka żywego i byłem „najszczęśliwszym człowiekiem pod słońcem”.

Kiedy dotarłem z powrotem do schroniska marzyłem tylko o herbacie i kawałku jakiegoś chleba, ale jakoś nikt się nie kwapił z herbatą, za to z wódką owszem, wszyscy.

– Kolego! – powiedział Żużek, mój ratowniczy przełożony. Nie pijesz do 6 rano. Potem możesz – dodał łaskawie.

Schronisko witało Nowy Rok; tańcami, kłótniami, przypijaniem, idiotycznymi toastami, szarpaniem za swetry i obmacywaniem partnerek. Pito tak, jakby ten odchodzący rok miał być ostatnim. Wrzask i strzały z rakietnicy oznajmiły radośnie, że właśnie przyszedł. „Wszyscy wszystkim słali życzenia”.

I, nagle z tego tumultu wyłonił się człowieczek, w okularach, ulizany, pod krawatem, w modnym wtedy sweterku w szpic.

„Moja narzeczona nie żyje”- powiedział to jakoś tak beznamiętnie.

Zastygłem jak u Hłaski:”w stadium ryjka”.

” Nie daje znaku życia” – dodał.

Natychmiast rozpocząłem akcję; nasz lekarz, który był przy okazji w schronisku też już nie dawał znaku życia, pozostali gdzieś zniknęli.

Jak na moją kandydacką głowę było tego za wiele, postanowiłem więc podeprzeć się siłą fachową. Została lekarka holowana przez zaspy do schroniska. Nie bez oporów „wyrwałem” ją z objęć jakiegoś typa. Pani doktor była na niezłym rauszem i bardzo, ale to bardzo niezadowolona, ale jakoś kontaktowała.

Poleźliśmy więc za narzeczonym do kompletnie pustej zbiorówki, gdzie na żelaznym schroniskowym łóżku z rozrzuconymi na boki rękami leżała postać, aha, w żółtych, modnych w tamtych latach elastikach.

Postać rzeczywiście nie dawała znaku życia.

Pani doktor energicznie zabrała się do „leczenia”.

– Potrzebna będzie woda.

– Ile?

– No, co najmniej wiadro – zaordynowała.

Kiedy zziajany przybiegłem (czwarte piętro) z wodą, narzeczona siedziała na krześle, klęła jak przysłowiowy szewc i uwalniała umęczony żoładek do kosza na śmieci. Z zaskakującą, jak na kobietę, lekkością, pani doktor uniosła przyniesione wiadro i z jakimiś takim dziwnym sadystycznym uśmiechem zaczęła metodycznie polewać „umierającą” narzeczoną. A potem wylała wszystko na te piękne żółte elastiki.

Odstawiła wiadro i rzekła:

„a teraz dobry człowieku, niech pan narzeczoną rozbierze, wytrze, sylwestrowo zrobi co trzeba – ręczę panu, że będzie zdrowa jak ryba”.

„Przepraszam, to ostanie, to co mam zrobić?” – w głosie narzeczonego wyczuwało się wyraźny niepokój.

Eee!  – pani doktor machnęła ręką.

Zostawiliśmy narzeczonych, pewni, że tej szalonej nocy nic się więcej nie może zdarzyć.

Marian Sajnog, emerytowany ratownik Grupy Karkonoskiej GOPR