Skok na bungy z mostu ponad kanionem, kultowy rafting czy spacer z lwem? A może kąpiel na skraju jednego z największych w Afryce wodospadów i na deser – przekąski z larw? Jeśli komuś mało, ma szansę na sto trylionów dolarów.

Na lewo Zim, Na prawo Zam…
Most na którym stoję to prawdziwy zabytek – wybudowano go w 1905 roku i wciąż trzyma się dobrze. Po jednej stronie mam Zimbabwe (miejscowi mówią: Zim), z drugiej Zambię (Zam), a w dole rzekę Zambezi. Wśród miłośników adrenaliny słynie ona ze spływów pontonami. Słynnych, bo trudnych – kiedy ja płynęłam, nie było pontonu, który by się nie wywrócił. Fakt, wszystko jest doskonale zorganizowane, ekipy kajakarzy-ratowników przygotowane do działania, ale zanim się zacznie wiosłować, trzeba podpisać formularz, że jesteśmy świadomi ryzyka. Czy są wypadki? Na to pytanie nikt z organizatorów nie odpowiada.
Podobnie jest ze skokiem z mostu na gumowej linie. 111 metrów wysokości, 4 sekundy swobodnego lotu. -Czy na pewno wszystko dobrze poprzypinali? – wewnętrzny głos obudził się we mnie, gdy stałam już przy zdjętej barierce. Znając zasadę: „im dłużej stoisz, tym bardziej się boisz”, wolałam za długo nie myśleć, tylko rzucić się w przepaść. Rzecz jasna wszystko poszło tak jak powinno, ale kiedy niedługo później media pisały o turystce, której właśnie tam, nad Zambezi, zerwała się lina, zrobiło mi się trochę nieswojo. Pechowa, czy może raczej szczęśliwa kobieta przeżyła – wpadła do rzeki. Media donosiły jeszcze o dodatkowym jej szczęściu, że cudem nie pożarły ją krokodyle, ale prawda jest taka, że poniżej wodospadów ze względu na zbyt szybki nurt rzeki, krokodyli po prostu nie ma.

Dym, który grzmi…
Z mostu słynne wodospady można już dojrzeć, choć bez dwóch zdań lepiej zapłacić za wstęp na specjalne punkty widokowe. Chodzi o wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO Wodospady Wiktorii, jedne z największych w świecie, a zarazem też jedne z najpiękniejszych. W najwyższym miejscu mają 108  m wysokości (prawie dwa razy więcej niż Niagara), a ich szerokość w porze deszczowej oznacza ścianę wody ciągnącą się przez 1,7 kilometra. Miejscowi mówią o nich Mosi-oa-Tunya, co znaczy „Dym, który grzmi”, bo rzeczywiście, para wodna ponad kaskadami tworzy swoisty obłok widziany z odległości nawet i 60 kilometrów. Nazwę Wodospady Wiktorii, na cześć brytyjskiej królowej, nadał w 1855 roku pierwszy biały „odkrywca” tego cudu natury, David Livingstone. Po stronie Zimbabwe, przy wodospadach stoi pomnik słynnego Brytyjczyka, natomiast po stronie Zambii są aż trzy jego pomniki (nie mówiąc że miasto po stronie zambijskiej to… Livingstone).
Wodospady można podziwiać z różnej perspektywy, nie tylko z wyznaczonych tras pieszych. Na przykład z helikoptera (15 minutowe loty widokowe to jedna z najpopularniejszych tutaj atrakcji), albo – to dopiero coś – spoglądając w wodną kipiel podczas kąpieli na skraju lecącej z hukiem wody. Tania przyjemność to nie jest, ale chętnych nie brakuje, przy czym można to zorganizować wyłącznie od strony zambijskiej, tylko w porze suchej i tylko pod okiem przeszkolonej obstawy. Ryzyka w rzeczywistości nie ma, ale mimo to przyśpieszone bicie serca i tak mamy zapewnione.

Na lwy by?
Wielu wrażeń dostarcza także spacer z lwami. Jak najbardziej prawdziwymi, choć jeszcze młodymi (w wieku do 2 lat). Najpierw jest jednak przeszkolenie, że trzeba być zawsze z tyłu zwierzaka, że na znak dany przez obsługę można pogłaskać, ale tylko po zadzie, a gdyby zwierz za bardzo się nami interesował, to otrzymanym kijkiem trzeba jego uwagę odwrócić. Potem, jak już wreszcie przyjdzie nasza kolejka, dostaniemy minutę-dwie aby uwiecznić się na zdjęciach, których zazdrościć będą nam wszyscy znajomi. Kosztuje to sporo (150 dolarów), ale tłumaczy się, że to pieniądze na program związany z pomocą zwierzętom, dający małym lewkom możliwość powrotu do natury. Problem w tym, że według dociekliwych ekologów, jeszcze żaden kociak z tego ośrodka nie wiedzie życia na wolności. Zdaniem niektórych mające kontakt z ludźmi zwierzaki, po tym jak są już zbyt duże (a więc i zbyt niebezpieczne), by chodzić na spacery z ludźmi, są wypuszczane owszem, na wolność, ale kończą jako trofea myśliwskie w ramach zupełnie legalnych polowań, za które myśliwi słono płacą. Czy warto wspierać taką działalność? To już każdy turysta musi zdecydować samodzielnie…

Larwa na talerzu, słoń na ulicy
Większość turystów przyjeżdża nad wodospady na 2-3 dni, zatrzymując się zwykle w znajdującym się po stronie Zimbabwe kameralnym miasteczku Victoria Falls (strona zambijska jest droższa i mniej atrakcyjna). Wybór  noclegów jest spory – od przyciągających licznych plecakowiczów tanich hosteli, po elegancki, pamiętający kolonialne czasy, pięciogwiazdkowy The Victoria Falls Hotel, gdzie ciągle utrzymuje się tradycje angielskiego High Tea, czyli celebrowania popołudniowej herbaty podawanej w idącej od wodospadów bryzie. Zjeść też jest gdzie, choć największym powodzeniem cieszy się Boma – stylizowana na tradycyjną chatę restauracja słynąca z tzw. game meat, czyli mięsiwa dzikich zwierząt. W ramach ochrony różnych gatunków menu w ostatnim czasie mocno ograniczono, ale popularne w regionie guźce, krokodyle, oryksy czy antylopy eland, jak najbardziej można spróbować. Hitem są jednak larwy – regionalny przysmak (przynajmniej zdaniem lokalsów). Chodzi o gąsienice ćmy żerującej na rosnących w tym rejonie drzewach mopane, jadane w wersji na żywo, suszonej (można takie niby-chipsy kupić w miejscowym supermarkecie), a w restauracji –  ugotowane. Kto zje, w nagrodę dostaje specjalny certyfikat zjadacza larw.
W czasie kiedy turyści ucztują, ucztę w miasteczku robią sobie też… słonie. Dla nich bufetem są śmietniki. Miejscowi kierowcy wiedzą, że nie należy w nocy szybko jeździć, nawet nie tyle ze względu na dobro pieszych, ile właśnie ryzyko zderzenia się z czworonogim kolosem. Miałam okazję przekonać się, że nie są to opowieści wyssane z palca – na widok słonia stojącego w światłach samochodu zaledwie kilkanaście metrów od nas, miejscowy kierowca wcale szczęściem nie pałał.

Interes życia
To właśnie ze względu na słonie osłonięto płotem rosnące na obrzeżach VicFalls Big Tree. Owe Wielkie Drzewo to imponujący, wiekowy baobab. Słonie przychodziły do niego w porze suchej i niszczyły jego magazynujące wodę konary, stąd właśnie środki zapobiegawcze.
Jestem w ferworze fotografowania drzewa, kiedy słyszę intrygujące: -Potrzebujesz miliard dolarów? -pyta czarnoskóry chłopak. Pewnie że potrzebuję, ale przecież nie ma  nic darmo. W wyniku negocjacji za kilka zielonych (dolary USA) dostaję kilka wycofanych z użytku dolarów zimbabweńskich. Nominały to m.in. czerwone 10 milionów, zielony bllion (czyli w tej wersji tysiąc milionów ze słoniem), no i najważniejszy: sto trylionów! Nie mogę się doliczyć zer… Czternaście!!! Niestety, za moim szybkim „wzbogaceniem się” stoi dramat obywateli Zimbabwe – dzięki polityce mającego obecnie 93 lata prezydenta Roberta Mugabe (pełni swoje dyktatorskie stanowisko już od 30 lat) kraj wpadł w hiperinflację, której poziom jesienią 2008 roku osiągnął 13 mld procent! Ceny podwajały się z minuty na minutę, aż doszły do momentu że za 3 jajka płacono… sto miliardów zimbabweńskich dolarów! W końcu nie było wyboru – zrezygnowano z niemającej wartości miejscowej waluty i wprowadzono walutę amerykańską. Jak się obecnie żyje miejscowym? – Nie pytaj… – macha z rezygnacją chłopak od starych banknoty. – Ale dzięki turystom – lepiej! – dodaje.

Monika Witkowska