– Odważyliśmy się nocować u miejscowych, podróżować z nimi busami, jeść uliczne przysmaki – portal PolskaMowi.pl zaprasza na drugą część wspomnień toruńskiego podróżnika Przemysława Woźniaka z afrykańskiej przygody.

Właściwie po co Gambia, po co Senegal? Świata do zwiedzenia jest dostatecznie dużo. Jednak mój kolega Nikodem i ja, szukaliśmy czegoś, co było choć trochę mniej znane niż standardowe kierunki podróży. Trzeba przyznać, że w pewnym stopniu decydowały pieniądze. Wybrałbym Zimbabwe, ale jest o wiele dalej i drożej. Nikodem chciałby jakąś Somalię, albo Sudan – ale tam z kolei i drożej, i niebezpieczniej. Turystyczne Maroko czy Egipt nie wchodziły w grę. Oczywiście, można te kraje odkrywać też w nieznanych rewirach, ale jednak uznaliśmy, że to nie to. A gdzie można było dolecieć tanio, szybko i przynajmniej z poziomu Torunia wydawało się – normalnie? Właśnie do Gambii. Hiszpańskie linie Vueling fundowały dwa lata temu lot z Barcelony w okolicach 500 złotych za osobę. Szczepienia i leki – kosztowały kolejne tyle. Reszta miała być przygodą. Odważyliśmy się nocować u miejscowych, podróżować z nimi busami, jeść uliczne przysmaki. Od razu dodam, że niewiele kupiliśmy pamiątek, też z uwagi, że wracaliśmy lądem – z plecakami i nie wiedzieliśmy co nas czeka np. na granicy Mauretanii z Saharą Zachodnią…

Gdzie jest granica?

            A więc podróż w jedną stronę. Jest to zawsze dreszczyk emocji. Lądowaliśmy późnym wieczorem na lotnisku Banjul, z którego do Banjulu było 24 kilometry. Po drodze kilka mniejszych miast i największe – ponad trzystutysięczne – Serrekunda. Jednak tak naprawdę ciężko się było zorientować czy gdzieś przebiegała jakaś granica miasta, a właściwie najłatwiej powiedzieć, że przez najbliższe dni naszym głównym  celem był obszar na południowym brzegu rzeki Gambia, blisko jej ujścia do Atlantyku – dość mocno zurbanizowany jak na Afrykę, stanowiący jeden wielki bałagan wokół Serrekundy właśnie. Sam Banjul był na  niewielkim cyplu tego obszaru, ale o zapyziałej gambijskiej stolicy później.

Placebo na duchotę

Ciemności na osiedlach, brak chodników, a w wielu miejscach brak jakiejkolwiek nawierzchni poza czerwonawą ziemią, które po ulewnym deszczu zamieniały się w sympatyczne błotko. Odsłonięte kanalizacje, wiszące tu i ówdzie kable, sporadycznie widywane śmietniki – to mniej więcej podstawy infrastruktury, którą widzieliśmy w okolicy, gdzie mieszkał Malik. Oczywiście, to nie tak, że były tu samej szopy czy baraki. Co więcej – była to nieco lepsza dzielnica, daleka od slumsów czy obszarów wiejskich. Powiedzmy – taka klasa średnia.  Nasz gospodarz mieszkał w normalnym, murowanym domu z toaletą, prądem, a nawet wiatrakiem, który mielił gorące powietrze i był dla umęczonej skóry białych przybyszów jakimś placebo na ogólną duchotę, a przede wszystkim na wilgotność powietrza. No chyba, że akurat nie było prądu – wtedy wiatrak zamierał, a pokój spływał potem.

Jak staruszek

Nasz gospodarz nad łóżkiem rozwiesił nam moskitierę. Komary i tak nas gryzły, ale wierzyliśmy, że malaron działa. Malaron, w postaci tabletek, trzeba było przyjmować 2 razy dziennie i miał więcej skutków ubocznych niż korzyści. Pewnie, nikt nie chciałby zachorować na malarię, ale jednak na moim organizmie działanie leku było widoczne nad wyraz często. Zgaga, nudności, ogólne zmęczenie, rozkojarzenie, nadmierna nadpotliwość, bóle mięśni – funkcjonowałem jak schorowany staruszek – przynajmniej te pierwsze kilka dni. Ale skoro trzeba brać, to trzeba. I trzeba pić – właściwie non stop, szczególnie, że ja wylewam z siebie siódme poty bardzo szybko i łatwo…

Pierwszą część afrykańskiej przygody znajdziecie tutaj.

Wysłuchała

Anna Krzesińska

anna.krzesinska@polskamowi.pl

Więcej podróżniczych opowieści znajdziecie TUTAJ.